Zapraszamy do przeczytania rozmowy z córką uczestnika walk o wolność naszej Ojczyzny - Ludwika Stawskiego, mieszkanką Potoka – Panią Izabelą Urbanek, którą nasi mieszkańcy znają między innymi z pracy w jedlickim kinie.
- Cieszę, że zgodziła się Pani na rozmowę, jest mi bardzo miło tutaj gościć. Mieliśmy rozmawiać o dziejach jedlickiego kina, ale nie sposób nie wspomnieć o bohaterze Ludwiku Stawskim. Jak to jest być córką tak znamienitej postaci?
Tak naprawdę dopiero na stare lata zdałam sobie z tego sprawę bo za komuny na ten temat nic się nie mówiło. Miałam dyplom, odznaczenia, ale mama już nie żyła, rodzina ojca też i po prostu nie miałam źródła, z którego mogłabym czerpać informacje. Zwróciłam się więc do Warszawy, do archiwum wojskowego i po pół roku otrzymałam dokumenty, z czego bardzo się ucieszyłam. Dostałam m. in. życiorys mojego taty, nadanie Krzyża Niepodległości. Z dokumentów można wyczytać, że tato był nominowany do krzyża Virtuti Militari, ale w międzyczasie wybuchła wojna, po czym zmarł w roku 1940.
- Wiele już powiedziano o Ludwiku Stawskim lecz mimo to chciałbym, aby Pani pokrótce przybliżyła naszym czytelnikom jego osobę.
Ojciec pochodził z zamożnej rodziny z Krakowa. Należał do Sokoła (Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” – pionierska organizacja wychowania fizycznego i sportu w Polsce – przyp. red.), gdzie jeżdżono konno. Mój dziadzio też miał funkcję w Sokole. Tato był pasjonatem jazdy konnej jak każdy wówczas mężczyzna, a gdy wybuchła wojna, jako młody chłopak zaciągnął się do wojska i przeszedł całe Karpaty, co jest też potwierdzone dokumentami. Był w obozie na Węgrzech, skąd uciekł do Warszawy i znów wstąpił do wojska. Brał udział w walce pod Bobrujskiem, gdzie został kontuzjowany, miał sparaliżowaną połowę ciała. Doszło do tego w efekcie wystrzału naboju, ponieważ siłą rażenia został przysypany ziemią. Gdy już został odkopany, okazało się że obrażenia są poważne. Leczył się, na własny koszt przeszedł rehabilitację, ale nie powrócił już do pełnej sprawności. Gdy już zrezygnował z wojska, poznał moją mamę i z tej miłości, zrodziłam się ja. Pierwszy był mój brat, Boguś, który niestety zmarł na szalejący wówczas dyfteryt.
- Czy pamięta Pani swojego tatę? Wiem, że Ludwik Stawski zmarł, gdy była Pani małą dziewczynką.
Niewiele pamiętam. Może są takie wybitne jednostki, które pamiętają swoje dzieciństwo, ja w swojej głowie mam tylko momenty. Za to doskonale pamiętam, jak tato zawsze mnie paskudnie czesał, wyglądałam straszliwie (śmiech). Brał mnie na rower, na rurkę, kładł poduszkę, żeby było mi wygodnie, bo przecież na drodze były kamienie, straszne koleiny wyżłobione przez wozy i tak jechaliśmy do Jedlicza do księdza proboszcza. Robili razem wino. Utkwiło mi to w pamięci, bo u księdza przy oknie po prawej stronie stała szafa i na tej szafie był drewniany, pomalowany wóz zaprzęgnięty w konie. Nie wiem w tej chwili czy to były góralskie czy łowickie wzory, bardzo mi się to podobało i ksiądz pozwolił mi się tym bawić. Przy plebani rosła wierzba, obok był staw, na którym pływały białe kaczki. Pamiętam też doskonale, jak obok naszego starego domu, po którym dzisiaj już nie ma śladu, stała altana i tato obijał ją deskami. Mama przyszła do ojca i o czymś rozmawiali, a ja pogoniłam tam na bosaka i podsłuchiwałam, jednocześnie kręcąc mamie guzik w szlafroku, aż w końcu go ukręciłam i zjadłam. Na dodatek przebiłam gwoździem nogę z czego była niesamowita awantura. Co jeszcze mogę powiedzieć. Pamiętam 1939 rok, jak wybuchła wojna, tato stał przy drewnianej bramce wejściowej, rozmawiał z jakimś panem, a niemieckie samoloty leciały w stronę Krosna. Bardzo nisko leciał czarny samolot i pilot wyglądał z kabiny na zewnątrz. Prosiłam tatę żeby mi zdjął choć jeden samolocik. Chodziłam też z rodzicami do kina, które mieściło się na Górnej Kolonii. Było to bardzo ładne kino. Pamiętam scenę, na scenie krzesła i niżej także były krzesła, a w rogu po prawej stronie był wysoki podest i na tym podeście w przerwie grała orkiestra. Dodam, że filmy były na dwóch dużych szpulach i trzeba było z jednej szpuli przewijać, żeby drugą założyć i to trwało ok. 15 minut, o czym dowiedziałam się już później, stąd były te przerwy. Gdy grała orkiestra, ja wdrapywałam się na scenę i tańczyłam. Mama była bardzo zła, a tato wręcz przeciwnie, był roześmiany, w siódmym niebie i bił mi brawo. Była to jedyna rozrywka w tych przedwojennych czasach. Tatuś, jako jeden z nielicznych miał radio więc to też było coś. Tato był wesołym człowiekiem, pogodnym, roześmianym, ja pewnie po nim odziedziczyłam swoje gadulstwo.
- Zachowały się liczne dokumenty, fotografie, ale nic nie zastąpi rozmowy, wspomnień, relacji. Skąd Pani czerpała wiedzę o ojcu, o jego bohaterskich czynach?
Tak, jak wcześniej wspomniałam, wszystkiego dowiedziałam się z archiwum Wojska Polskiego z Warszawy. Za komuny na ten temat się nie mówiło, nawet w rodzinie. Stryj, u którego mieszkałam w Krakowie nigdy o tym nie mówił. Owszem o dzieciństwie tak, jak mój tato dokazywał, kuchcił, ale jeśli chodzi o Legiony, był to temat tabu. Jakoś po siedemdziesiątce przyszedł czas, żeby tych informacji zasięgnąć, ale tak jak już mówiłam, z rodziny ojca nikt już nie żył. Moja mama bała się o tym wspominać. Chyba w 1941 roku wywozili ludzi z Jedlicza na Syberię, znanych mi panów Asenkę, Tarnawskiego i Szelca, ale pewnie i więcej. Jak jechali po nich do Jedlicza, to ten NKWD przyszedł do nas, kazał mamie się przygotować i powiedział że jak będzie wracać to ją zabierze. I tak się stało. Gdy samochód wracał z tymi ludźmi, wstąpił on do nas ponownie. Mama była wtedy w sieni, miała duży kosz przepięknych czerwonych jabłek i wsadzała mu je wszędzie do kieszeni. Ja trzymałam się jej nogi i płakałam. Początkowo był niewzruszony, ale w końcu machnął ręką i sobie poszedł. Gdyby ci panowie żyli to by poświadczyli, z resztą potomek Szelców żyje, jest lekarzem w Gliwicach. Była wtedy u nas siostra mojego taty ze swoim synem z Borysławia i gdy zobaczyła co się dzieje, uciekła do spiżarki i tam się zamknęła. Te jabłka pewnie uratowały życie mojej mamie, a na pewno uchroniły ją przed wywózką. Wspomniani przeze mnie panowie potem wrócili, a pan Asenko był nawet wójtem gminy.
- W jaki sposób Ludwik Stawski był związany z przemysłem naftowym?
Cała rodzina była z tym związana. Wujek, najstarszy brat mojego taty, który studiował prawo, ożenił się i zamieszkał ze swoją rodziną najpierw w Jaszczwi, był tutaj kierownikiem kopalni, a później przeprowadzili się koło Gorlic, gdzie pracował w nafcie. Mój ojciec mieszkał w Turaszówce, a pracował na kopalni w Potoku, z kolei jego szwagier był kierownikiem kopalni w Izdebkach. Tato pracował też w rafinerii w Jedliczu jako kierownik magazynu przeróbki olejów. Później rozchorował się na gruźlicę i niestety odszedł. Mama po śmierci taty też pracowała w rafinerii, w konsumie, czyli tam gdzie wydawano żywność na kartki.
- Na pewno jest Pani bardzo dumna ze swojego taty. W niedzielę obchodzić będziemy Dzień Ojca, czy w związku z tym może Pani skierować kilka słów do dzieci i ich tatusiów?
Pełna rodzina to jest najważniejsza rzecz. Zwłaszcza ojciec, który bierze za rękę dziecko, który przekazuje mu miłość. Dzieci bardzo ubolewają i przeżywają to jak rodzice się rozchodzą. Ojciec jest najważniejszy, matka też jest bardzo ważna, bo jest tą osobą czułą, która łagodzi wszystkie bolączki i spory, ale to ojciec jest ostoją, która sprawia że dziecko czuje się pewnie. Każde dziecko chce mieć ojca i rodzice powinni się zastanowić tysiąc razy, gdy się rozstają, ponieważ to dzieci cierpią najbardziej. To ojciec uczy wszystkiego, jeśli chodzi o chłopaków to jest dla nich wzorem, a nie mama.
- Jestem pod wrażeniem Pani doskonałej komunikatywności, mimo zaawansowanego wieku i związanych z tym ograniczeń.
Zawsze tak jest, że Pan Bóg jedno zabiera, a drugie daje. Mnie zabrał oczy, ale dał mi wyczucie i siłę.
- Jeśli Pani pozwoli, przejdziemy teraz do wątku dotyczącego jedlickiego kina, czyli miejsca w którym Pani pracowała. Czy pamięta Pani dzieje jego powstania?
Jak już zdążyłam powiedzieć, kino w Jedliczu było na Górnej Kolonii, a powstało chyba w latach trzydziestych. Sokoła jeszcze wtedy w Krośnie nie było więc ludzie przyjeżdżali tutaj. Był piękny ogród kwiatowy, w rogu altana. W przerwie można było sobie wyjść na spacer do pobliskiego lasu, który jest do dzisiaj natomiast po kinie nic nie zostało. Kierownikiem był pan Rybczyk, który robił wszystko, żeby kino zostało przeniesione do centrum Jedlicza i tak też się stało. Nową siedzibą kina była przez pewien czas dzisiejsza Sala Narad w Urzędzie Gminy. Kino było nieduże, na 132 miejsca. Z powodu planowanego kapitalnego remontu, końcem lat pięćdziesiątych, przeniesiono je z centrum miasta do rafinerii. Tutaj było ponad 200 miejsc.
- Czym Pani się tam zajmowała?
Od pierwszej chwili byłam tam kierownikiem, zastąpiłam wspomnianego pana Rybczyka, który przeszedł na emeryturę.
- Czy miała Pani wykształcenie w tym kierunku? Jak to się stało, że otrzymała Pani szansę pracy na tym stanowisku?
Nie umiem powiedzieć. Lubiłam kino – to na pewno. Jakoś od małego było mi bardzo bliskie, o czym też już mówiłam. Pojechałam do Rzeszowa, gdzie była dyrekcja Okręgowego Zarządu Kin i po rozmowie zostałam przyjęta. Moim kierownikiem był pan Ćwiok, lwowiak, wojskowy, bardzo energiczny. Tylko raz na mnie podniósł głos, potem już mówił tylko cichutko (śmiech).
- Jak często odbywały się seanse i jaki repertuar był dominujący?
Kino było czynne codziennie, prócz poniedziałków. O 17:00 otwieraliśmy kasę, a seans zaczynał się o godzinie 18:00, z tym że jeżeli było bardzo duże zainteresowanie, musieliśmy grać drugi raz o 20:00, bo trudno było ludzi odesłać do domu. Zatem niektórzy czekali na kolejny seans przez kilka godzin. Repertuar był zróżnicowany. Co miesiąc jeździłam do Rzeszowa na układanie repertuaru na dany miesiąc, ale z tego czego ja oczekiwałam, dostawałam niewielką część, resztę upychano. Dużo było radzieckich filmów, które nie cieszyły się powodzeniem. Trzeba było bardzo się nagłówkować, żeby zrobić plan, ponieważ filmy docierały do nas z różnych kin. Graliśmy dla szkół, dla Domu Dziecka w Długiem, tutaj udało mi się załatwić z dyrekcją autobus i rafineria pokrywała bilety. Dla Domu Dziecka i dla przedszkola w Jedliczu graliśmy seanse porankowe, głównie piękne bajki. Z reguły graliśmy jeden film przez dwa lub trzy dni. Dominowały filmy polskie, rosyjskie, a później były też zagraniczne z napisami czy dubbingowane. Ja już teraz nie pamiętam dokładnie, ale filmy takie jak Chłopi, cała trylogia, Trędowata, produkcje z Sylwestrem Stallone to były hity. Każdy zagraniczny film był mile widziany, a jego finał publiczność nagradzała gromkimi brawami.
- W takim razie widać było że ludzie potrzebowali jakiegoś powiewu nowoczesności.
Zdecydowanie tak. To nie były łatwe czasy. Wszystko, co nowe, nieznane budziło ciekawość i respekt.
- Czyli do kina chodziły zarówno dzieci, jak i dorośli. Czy były bilety wstępu?
Ustalano wiek odbiorcy danego filmu, czego przestrzegaliśmy. Oczywiście były bilety, nieraz stała bardzo długa kolejka. Bileterka stała w drzwiach, przerywała bilety i wpuszczała na salę.
- Przyzna Pani, że to było główne miejsce spotkań na ówczesne czasy?
Oczywiście. Chcąc nie chcąc znałam wszystkie ploteczki. Wiedziałam, kto się z kim spotyka. Można powiedzieć, że rozrywkowe centrum miasta było na Borku. Obok kina, tam gdzie obecnie mieszczą się placówki bankowe, znajdował się klub gdzie można było wypić kawę, herbatę, zagrać w warcaby, szachy, poczytać prasę.
- Czy utkwiła Pani w pamięci jakaś szczególna sytuacja z okresu pracy w kinie?
Tak, pewnego razu chłopcy ukradli mi film „Awantura o Basię”. Zawsze był taki pan, który woził nam filmy. Był to tzw. wozak i właśnie ten wozak zostawił na piętrze film i chłopczyska zrobili Urbankowej na złość. Film to była żelazna skrzynka, zamykana na kłódkę i tam było dziesięć szpul, takie wielkie koła, na które była nawinięta taśma. Ukradli właśnie takie dwie taśmy, a że nie mieli co z tym zrobić, wyrzucili je do Jasiołki. Znalazł to przypadkowy przechodzień i dał znać. Kinooperatorzy wyłowili ten zamoknięty, rozpuszczony film i porozwieszali na balkonie do wysuszenia. Jeszcze zanim zgłosiłam sprawę na policję, przyszli do mnie chłopcy i jeden z nich powiedział mi coś, co dało mi do myślenia. Powiedziałam o tym na policji i nie pomyliłam się. Dyrektor Okręgowego Zarządu Kin oddał sprawę do sądu, nie pamiętam jakie były kary, ale rodzice musieli za wyrządzone szkody zapłacić.
- Dawniej telewizor w domu był swoistym bogactwem, wobec tego przypuszczam, że publiczne kino cieszyło się dużym zainteresowaniem.
Ludzie przepychali się by dostać bilet, starali się jak mogli by tę wejściówkę zdobyć. Zawsze był ktoś znajomy w kolejce, kto chciał żebym podała ten bilet, ale zwyczajnie nie było jak tego zrobić.
- Dzisiaj, w dobie rozwoju technologicznego, mamy wręcz nieograniczony dostęp do materiałów wideo. W jaki sposób filmy trafiały na ekran przed laty?
Film przyjeżdżał koleją na stację do Jedlicza i ze stacji wózkiem żelaznym z długą rączką pracownik przywoził te filmy do kina, a później odwoził. Wystawiałam list ekspresowy do danego filmu, płaciło się pieniądze i film leciał dalej.
- Jak długo pracowała Pani w tym miejscu?
Trzydzieści lat. Od końcówki pięćdziesiątych lat do lat prawie dziewięćdziesiątych czyli do zamknięcia kina. Odeszłam na emeryturę i kino zostało zlikwidowane więc cały okres jego funkcjonowania w rafinerii przepracowałam jako kierownik.
- Co było powodem zamknięcia kina?
Pewnie przyczynił się do tego postępujący rozwój technologiczny. Rafineria też już nie chciała kina.
- Słyszałem, że niegdyś przy budynku kina w Jedliczu stał samolot, który był nie lada atrakcją. Czy wie Pani skąd się tam wziął i co się z nim później stało?
Samolot zupełnie nie był związany z kinem, ale fakt – był dużą atrakcją. Nie wiem skąd został przywieziony, chyba z Krosna czy z Rzeszowa i usytuowano go między klubem a salą kinową, na miejscu dzisiejszego parkingu. Kino zamknięto, a samolot jeszcze przez lata tam był. Co się z nim stało? Tego nie wiem.
- Serdecznie dziękuję za rozmowę i życzę dużo zdrowia.
Również bardzo dziękuję.
Rozmawiał Paweł Wajda.
Archiwalne zdjęcia pochodzą ze zbiorów Izabeli Urbanek